sobota, 13 września 2014

Pokolenie kobiet ze skażonymi wartościami

Kolejny artykuł z jednego z kobiecych kanałów na portalu społecznościowym "vkontakte".


Czy nigdy nie zadumałyście się nad tym, że praktycznie każdej z nas tak ciężko być nieustannie z dziećmi?
Dlaczego czasami ciągnie nas by wyjść z domu? Dlaczego w zamian za wyjście " w świat" gotowe jesteśmy oddać swoje dzieci na wychowanie innym ludziom? - ludziom, których my nie znamy. Dlaczego bardziej nas interesuje moda i plotki niż pedagogika i zdrowe odżywianie? Dlaczego rodzina nie zajmuje głównego miejsca w naszym życiu? Dlaczego nasza przyszłość i samorealizacja, nasze życzenia są ważniejsze od przyszłości naszych dzieci? Obecnie są to pytania z grupy retorycznych. 

Nie potrafimy być szczęśliwymi matkami, żonami, gospodyniami, kobietami. Nie widzimy sensu w tym aby jak najwięcej czasu poświęcać dzieciom, aby każdego dnia upiec ciasteczka, aby nosić spódnice i sukienki, aby prasować mężowi koszule rozmyślając o jego życiowych celach.

Nie dostrzegamy wagi tego i wartości. Rodzina, macierzyństwo, oddanie, poświęcenie, kobiecość....Wszystko się zdewaluowało. Wszystko straciło sens.

Dlaczego tak się stało?
Dlaczego rwiemy się do pracy podrzucając dziecko mające 1,5 lub 2 lata jakiejś dziwnej kobiecie w przedszkolu? Przecież ona go nie będzie kochać. Przecież ona będzie się z nim obchodzić jak robotnica w fabryce. Dla niej to praca jak na taśmie. Ona nawet nie będzie się starać ujrzeć osobowości w tym dziecku. Ona będzie wywierać na nie presję uważając, że jest takie samo jak inne bo ona ma takich 25-cioro i inaczej się nie da.

Kiedyś tam - bardzo dawno, może 30 lat temu nasza mama także oddała nas do przedszkola. Oddała nas takiej samej nieco dziwnej opiekunce. Ale cóż robić? Trzeba iść do pracy. Tylko, że każda z nas w praktyce liczyła sobie około roku.
I rozwijałyśmy się i dorastałyśmy niemal cały ten czas poza domem. Ściślej: całe 21 lat - 5 lat przedszkola, 11 lat szkoły podstawowej i 5 lat studiów. Cały ten czas w domu byliśmy praktycznie tylko wieczorem i czasem w sobotę z niedzielą. Nieustannie gdzieś się spieszyłyśmy. Miałyśmy zajęcia poranne, lekcje, korepetycje, testy, egzaminy, dyplom, praca, kursy ...

Mówili nam: ucz się bo inaczej będziesz gospodynią domową! Brzmiało to jak takie zagrożenie, że naprawdę chciało się gryźć zębami granit nauki. Wszak najważniejsze to świadectwo z czerwonym paskiem, dobra praca i niewiarygodna kariera. Lub choćby gdzieś zaczepić się do pracy bo przecież trzeba samą siebie zabezpieczyć. Jak często zbieraliśmy się rodziną przy wspólnym obiedzie? Tylko od święta.

Jak często mama witała po powrocie ze szkoły? Zazwyczaj same przychodziłyśmy grzejąc sobie obiad lub też pozostawałyśmy w  świetlicy. A wieczorem przychodziła mama zmęczona i zła z powodu nie kończących się nieprzyjemności w pracy. Nie chciała ani rozmawiać ani jeść. Pytała o oceny (o ile nie zapomniała), przeglądała lekcje i kładła wszystkich spać.

  Nasi rodzice nie znali nas. Nie wiedzieli nic o naszym wewnętrznym świecie, o naszych marzeniach i dążeniach. Reagowali tylko na to było złe bo reagować na dobre nie mieli czasu.

  Myśmy także nie znali ich. Nie byliśmy w stanie poznać bo nie było czasu na długie rozmowy od serca, na letni urlop pod namiotem nad rzeką, na wspólne zabawy czy czytanie, na wspólne wyjście do teatru czy parku w niedzielę.

I tak dorastałyśmy. Tak pielęgnowałyśmy pewne pomysły i wizje przyszłości, życia, życiowych celów i idei. Miejsce dla rodziny w naszych umysłach zajmowało niewielką przestrzeń. Dokładnie taką jaką widzieliśmy w swoich rodzinach.
  Wszak aby długo coś majsterkować z dzieckiem albo się z nim bawić - trzeba kochać takie czynności. Aby nieustannie - codziennie piec ciasteczka i przygotowywać różnorakie pożywienie - trzeba kochać to zajęcie.
Aby poświęcać czas dla domu - upiększać go, sprzątać, coś poprawiać, tworzyć atmosferę komfortu - trzeba kochać te prace.
 Aby chcieć żyć celami i ideałami męża, przeżywać wraz z nim jego przyszłość - trzeba kochać męża a nie tylko siebie wraz z nim w domu.

Do tego wszystkiego przyzwyczaja córkę mama. Ona jest jej pierwszym i najważniejszym nauczycielem. Ona wskazuje jej zasadnicze życiowe kierunki. To ona uczy kochać swoją kobiecą misję. Ona jej wyjaśnia wagę bycia żoną i matką. Ona uczy.....kochać.
I jeśli córka w ogóle nie widziała matki, a jeśli już widziała to nie dającą natchnienia na szczęście rodzinne to jak sama ma je odnaleźć?

Skazane byłyśmy na utratę swojej czystości i miłości bo uczono nas tylko tego jak zrobić karierę. Uczono nas, że słowo "sukces" ma znaczenie wyłącznie poza domem, tylko gdzieś tam pośród ścian urzędów. A potem w ciszy płaczemy nad zniszczonym małżeństwem ( które już jest podsumowywane) , nad obcością swoich dzieci wraz z jakimś dziwnym odczuciem, że ktoś tam gdzieś kiedyś nas okłamał.

Ale wyjście zawsze istnieje. Wyjście to uczyć się. Uczyć się być matka, żoną, gospodynią, kobietą. Pomalutku, powolutku uczyć się widzieć wszystko z zupełnie innej strony - po kobiecemu, z dobrocią i miłością. Uczyć się kochać, uczyć się myśleć przez większą część dnia nie o pracy a o swojej rodzinie. Uczyć się cenić rodzinę, męża, dzieci. Służyć im pomagając stać się lepszymi, rozkwitnąć jak kwiatowym pąkom ogrzanym naszą miłością.
 Uczyć się uśmiechać do dzieci i męża, częściej ich obejmować.
 Powinnyśmy patrzeć głębiej i pojąć, że nie pielęgnujemy wyłącznie człowieka lecz formujemy jego wewnętrzny świat, jego światopogląd i życiową postawę. Większość z tego co otrzyma on w dzieciństwie towarzyszyć mu będzie przez całe jego życie. Powinnyśmy więc zrobić błyskotliwą karierę matki i żony. Jeśli nie będziemy nawet próbować przejść po tych schodach kariery to rozczarowanie będzie nieodłączną towarzyszką naszej starości bo niewykorzystane szanse i odrzucona odpowiedzialność dają bardzo gorzkie owoce w przyszłości.  

Ważne jest pamiętać, że wszystko daje swoje owoce w swoim czasie. Jakie one będą? Większość zależy od nas, od naszego życiowego kierunku, od wartości jakie niesiemy w ten świat - w świat swojej rodziny.